logo-dfg

Józef Adaszewski – żołnierz Andersa z Opola Lubelskiego

Nasza Fundacja przygotowała artykuł o żołnierzu Andersa, lokalnym bohaterze z Opola Lubelskiego. Udało nam się skontaktować z jego rodziną i na podstawie ich wspomnień stworzyć bardzo ciekawy materiał o Józefie Adaszewskim, który przeszedł szlak Andersa i znał osobiście misia Wojtka!. Zapraszamy do lektury!

Początek drogi


Na Zajezierzu, obecnie znajdującym się na terenie Opola Lubelskiego, 25 lutego 1908 roku przyszedł na świat Józef Adaszewski, syn Franciszka. Jego życie to świadectwo polskiego uporu, odwagi i niezłomności, które przetrwały w najtrudniejszych chwilach XX wieku.
Służbę wojskową rozpoczął w październiku 1930 roku, odbywając zasadnicze szkolenie w szeregach Wojska Polskiego. Po zakończeniu służby, 12 kwietnia 1932 roku, Józef powrócił do codziennych obowiązków i życia w cywilu, gdzie mógł cieszyć się spokojem swojego rodzinnego Opola Lubelskiego.
Wrzesień 1939 roku na zawsze odmienił bieg polskiej historii. Po wybuchu II wojny światowej Józef, podobnie jak setki tysięcy polskich mężczyzn, został zmobilizowany do obrony ojczyzny. Od 3 września brał aktywny udział w kampanii obronnej Polski, dzieląc los obrońców, którzy z ogromnym poświęceniem stawiali opór przeważającym siłom wroga.
17 września 1939 roku, w wyniku agresji Związku Radzieckiego na wschodnie tereny Rzeczypospolitej, Józef Adaszewski trafił do niewoli. Po kilkunastu dniach został internowany w obozie w Kozielsku, jednym z miejsc, gdzie tysiące polskich jeńców wojennych dzieliło ten sam tragiczny los.
W październiku 1939 roku NKWD rozpoczęło proces selekcji jeńców. Oficerowie, podoficerowie i szeregowi żołnierze zostali rozdzieleni i umieszczeni w różnych obozach – w Ostaszkowie, Kozielsku i Starobielsku. Józef Adaszewski znalazł się wśród tych, którzy doświadczyli cierpienia, głodu i niepewności, jakie towarzyszyły pobytowi w radzieckich obozach. Dla wielu z nich było to preludium do dalszych dramatycznych losów na szlakach wojennych i poza nimi.
Tak rozpoczęła się niezwykła, pełna wyzwań i trudów droga Józefa Adaszewskiego, której kolejne etapy świadczą o niezłomnym duchu i woli przetrwania w najbardziej niesprzyjających warunkach.


Zesłanie na Syberię droga przez piekło


Lata 1941–1942 były czasem, który dla polskich jeńców wojennych zapisał się jako jedno z najciemniejszych doświadczeń w ich życiu. Wśród tysięcy zesłańców znalazł się także Józef, jeden z 4000 żołnierzy, głównie szeregowych, wywiezionych na Syberię, za koło podbiegunowe, do obozów pracy przymusowej. Już sama droga na zesłanie przypominała piekło na ziemi.
Jeńców pędzono pieszo wzdłuż torów kolejowych, pod ścisłą eskortą strażników, których bezwzględność zdawała się nie mieć granic. Każdy krok był walką o przetrwanie – głód, wyczerpanie i strach towarzyszyły im od pierwszych chwil. Wielu nie dotarło do celu. Ci, którzy upadli z wycieńczenia, pozostawali na zawsze przy drodze. A ci, którzy ośmielili się odstąpić od kolumny, choćby tylko po łyk wody, byli natychmiast rozstrzeliwani, bez litości i bez wyjątku.
Wreszcie, po wyczerpującym marszu, kolumna docierała do stacji kolejowych, gdzie czekały na nich bydlęce wagony – obietnica kolejnego koszmaru. Warunki transportu trudno nazwać ludzkimi. Jeńców stłaczano w wagonach tak ciasno, że o siedzeniu można było jedynie pomarzyć. Brakowało miejsca, jedzenia, a nawet powietrza. Potrzeby fizjologiczne załatwiano tam, gdzie się stało, co jeszcze bardziej pogłębiało niewyobrażalny fetor. Mrozy w czasie podróży stawały się dla wielu ostatnią próbą – bez ogrzewania, w temperaturach sięgających dużo poniżej zera, ludzie zamarzali na stojąco lub umierali z głodu i odwodnienia.
Jednak i to nie był koniec ich męki. Po dotarciu do miejsc takich jak Nowosybirsk, Nowokuźnieck czy Krasnojarsk czekała ich nowa rzeczywistość – codzienność obozów pracy przymusowej. Głód był nieodłącznym towarzyszem, przenikliwe zimno wydawało się przeszywać do szpiku kości, a mordercza praca zabierała resztki sił. Życie ograniczało się do przetrwania kolejnego dnia, w cieniu wszechobecnej śmierci, która na zesłańców czyhała wszędzie – w pustym kotle z zupą, w zamarzniętej ziemi, a przede wszystkim w bezlitosnych warunkach, które odebrały nadzieję nawet tym najsilniejszym.
Syberyjskie zesłanie było świadectwem ludzkiej tragedii, ale także nieugiętego ducha polskich żołnierzy, którzy pomimo niewyobrażalnego cierpienia starali się przetrwać – dla siebie i dla ojczyzny.


„Amnestia” i Bliski Wschód


Życie w sowieckiej niewoli nie dawało wiele powodów do nadziei, ale pewnego dnia coś się zmieniło. Józef Adaszewski i jego towarzysze zauważyli, że strażnicy stali się mniej czujni, a atmosfera w obozie uległa wyraźnemu rozluźnieniu. W 1941 roku ogłoszono amnestię dla polskich jeńców wojennych, co wywołało ogromne poruszenie. Ta decyzja, będąca efektem politycznych ustaleń o formowaniu Polskich Sił Zbrojnych na Wschodzie, stała się dla wielu jeńców nowym początkiem. Z więzienia na Łubiance zwolniono generała Władysława Andersa, który otrzymał zadanie organizacji polskiej armii. Józef, odzyskawszy wolność, wyruszył w długą i trudną podróż z Syberii na Bliski Wschód.
Droga prowadziła przez Kazachstan, Uzbekistan, Turkmenistan i Tadżykistan. Kolejne kilometry mijały, a zmęczenie i głód coraz bardziej dawały się we znaki. Polscy żołnierze, wycieńczeni przez lata niewoli, przemierzali stepy i pustkowia, by w końcu dotrzeć do Morza Kaspijskiego. W porcie w Krasnowodzku zaokrętowali się na statki, które zabrały ich do Pahlavi w Persji (dzisiejszym Iranie). Podróż była pełna trudności – choroby, braki w zaopatrzeniu i wycieńczenie zbierały śmiertelne żniwo.
Gdy jednak polscy żołnierze dotarli na Bliski Wschód, krajobraz, który ujrzeli, był niczym wizja raju. Wspomnienia Józefa pełne były zachwytu nad obfitością tamtejszych ziem. Pomarańcze rosły na drzewach w takiej ilości, w jakiej w Polsce widywało się ziemniaki. Stosy jedzenia, czekolada, o której wcześniej mogli tylko marzyć – wszystko to wydawało się niemal nierzeczywiste. Jednak wygłodniali żołnierze, nieprzyzwyczajeni do takich luksusów, często jedli w nadmiarze, co dla wielu z nich kończyło się poważnymi problemami zdrowotnymi, a czasem nawet śmiercią.
Bliski Wschód zachwycał Józefa nie tylko swoim bogactwem, ale także historią i kulturą. Zwiedzanie tamtejszych zabytków było dla nich niezapomnianym przeżyciem, a z podróży żołnierze często przywozili rozmaite pamiątki. Jedną z takich relikwii, przywiezioną przez Józefa do Polski, był złoty sygnet z krzyżem jerozolimskim, który do dziś stanowi cenny rodzinny skarb.
Szczególne miejsce w sercach żołnierzy II Korpusu zajmowała Ziemia Święta, a zwłaszcza Jerozolima. To tam, w latach 1947–1948, z inicjatywy polskich żołnierzy, wyremontowano III stację drogi krzyżowej. Rzeźba Chrystusa upadającego pod krzyżem, wykonana przez Tadeusza Zielińskiego – żołnierza i artystę, który po wojnie tworzył w Wielkiej Brytanii – stała się symbolicznym śladem ich obecności.


Niedźwiadek Wojtek – żołnierz z sercem na łapie


Historia niedźwiadka Wojtka to opowieść, która zdaje się żywcem wyjęta z powieści przygodowej, a jednak wydarzyła się naprawdę. Józef Adaszewski, przydzielony do 22. Kompanii Zaopatrywania Artylerii, miał okazję być świadkiem niezwykłych losów tego nietuzinkowego „żołnierza” i towarzysza broni.
Wszystko zaczęło się w 1942 roku w górach Hamadanu, na terenie dzisiejszego Iranu. Józef i jego kompani, przemierzając trudne szlaki, natknęli się na wychudzonego irańskiego chłopca. Głodny młodzieniec otrzymał od polskich żołnierzy kilka puszek konserw, a w zamian wręczył im swój plecak. To, co znaleźli w środku, było zaskakujące – maleńki niedźwiadek. Jak się okazało, jego matka padła ofiarą myśliwych, a osierocone zwierzę wpadło w ręce chłopca.
Mały niedźwiadek szybko skradł serca żołnierzy. Karmili go mlekiem z prowizorycznego smoczka wykonanego ze zwiniętej szmaty, a później dzielili się z nim swoimi racjami żywnościowymi. Wojtek, bo tak nazwano nowego towarzysza, wniósł do życia oddziału radość i uśmiech, które w trudnych wojennych czasach były na wagę złota.
Józef wspominał, że Wojtek jadł niemal wszystko – od konserw po owoce, a nawet nauczył się pić piwo, choć jego największą miłością były papierosy. Nie palił ich jednak, lecz ze smakiem zjadał, ku uciesze żołnierzy. Wojtek uwielbiał również zapasy – jego siła była niezrównana, więc zwycięstwo należało do niego, choć zawsze kończył walkę, lizaniem przeciwnika po twarzy w ramach „przeprosin”.
Jednym z barwnych epizodów, które Józef Adaszewski lubił wspominać, była pewna scena z Włoch. Wojtek, jak to miał w zwyczaju, postanowił zafundować sobie kąpiel w morzu. Bez ostrzeżenia pobiegł na plażę, wywołując istną panikę wśród przebywających tam ludzi. Krzyki, ucieczki i zamieszanie – trudno się dziwić, bo widok niedźwiedzia w pełnym pędzie w kierunku wody to raczej nietypowy element włoskiej plaży.
Innym razem Wojtek zadziwił wszystkich, wspinając się na dźwig i zwisając z niego na jednej łapie. To widowisko wprawiło w osłupienie zarówno żołnierzy, jak i okolicznych mieszkańców, którzy z niedowierzaniem obserwowali jego akrobatyczne popisy. Wojtek miał w sobie coś z urodzonego showmana – gdziekolwiek się pojawiał, wzbudzał emocje, od śmiechu po absolutne zdumienie.
Wojtek jednak nie był tylko maskotką oddziału. Podczas bitwy pod Monte Cassino udowodnił, że jest pełnoprawnym towarzyszem broni. Józef Adaszewski opowiadał, jak Wojtek pomagał przenosić ciężkie skrzynie z amunicją, pomagając swoim zmęczonym kompanom.
Duma z niezwykłego misia była tak wielka, że jego wizerunek stał się symbolem 22. Kompanii Zaopatrywania Artylerii. Proporce, odznaki i pojazdy wojskowe zdobiła sylwetka Wojtka, który trzymał pocisk artyleryjski. Stał się żywą legendą, symbolem przyjaźni, lojalności i niezwykłej więzi między człowiekiem a zwierzęciem.
Wojtek do dziś budzi podziw i wzruszenie. To nie tylko historia niedźwiedzia, który „został żołnierzem”, ale także przypomnienie, że nawet w okrutnych czasach wojny jest miejsce na dobroć, ciepło i odrobinę humoru, które pomagają przetrwać najcięższe chwile.


CASSINO


Latem 1943 roku II Korpus Polski, dowodzony przez generała Władysława Andersa, został przerzucony na front włoski, aby wziąć udział w alianckiej ofensywie. Wśród żołnierzy znalazł się Józef Adaszewski, służący w 22. Kompanii Zaopatrywania Artylerii. To właśnie tam przyszło mu zmierzyć się z jedną z najkrwawszych bitew II wojny światowej – bitwą o Monte Cassino.
Majestatyczny klasztor Monte Cassino, górujący nad doliną rzeki Lirii, stał się symbolem nie tylko niemieckiego oporu, ale także polskiej determinacji. Niemcy zamienili okoliczne wzgórza w twierdzę pełną bunkrów, zasieków i ukrytych stanowisk ogniowych. Alianci próbowali zdobyć to miejsce wielokrotnie, lecz ich wysiłki kończyły się niepowodzeniem.
Dopiero Polacy, poświęcając setki istnień, przełamali ten impas.
22 Kompania Zaopatrywania Artylerii, w której służył Adaszewski, miała niełatwe zadanie – zapewnienie dostaw amunicji i prowiantu na front. Stacjonując w miasteczku Venafro, Józef wraz z innymi kierowcami pokonywał trudne trasy, często pod osłoną nocy, narażając życie w ogniu niemieckiego ostrzału. W jednej z takich akcji jego pojazd znalazł się pod bezpośrednim atakiem. Bliski wybuch pocisku pozbawił go przytomności. Gdy się ocknął, przez chwilę nie wiedział, czy żyje, czy znalazł się już w „raju”. Na szczęście był tylko ogłuszony i zdołał wrócić do swoich towarzyszy.
Decydujące starcie rozegrało się 18 maja 1944 roku. Po drugim natarciu polscy żołnierze w końcu zdobyli Monte Cassino. Nad ruinami klasztoru załopotał biało-czerwony sztandar, a Hejnał Mariacki, odegrany przez Emila Czecha, wypełnił powietrze triumfem i żalem za poległymi. Dla każdego polskiego żołnierza była to chwila głęboko poruszająca, przywołująca wspomnienia o ojczyźnie, która wciąż czekała na wyzwolenie.
Po zwycięstwie II Korpus Polski ruszył dalej, zdobywając port w Ankonie i wyzwalając Bolonię. Józef Adaszewski wciąż był w centrum działań, doświadczając trudów wojny na każdym kroku. Generał Anders, pomimo wysokich strat, podjął decyzję o kontynuowaniu walk. Na pytanie, skąd weźmie ludzi, jeśli tylu ginie, odpowiedział krótko: „Z przodu”. Słowa te, choć enigmatyczne, oddawały determinację i złożoność sytuacji, w której znalazł się II Korpus.
Po zakończeniu działań wojennych w 1945 roku II Korpus został przetransportowany do Glasgow w Szkocji. Józef Adaszewski, podobnie jak wielu jego kolegów, zmagał się z problemami zdrowotnymi. Operacja nerek, którą przeszedł w brytyjskim szpitalu, zapisała się jednak nie tylko bólem, ale także niezwykłą przyjaźnią.
Na łóżku obok niego leżał szkocki kapral James McLatchie. Wkrótce między mężczyznami nawiązała się serdeczna relacja. Po zakończeniu leczenia Szkot podarował Józefowi zdjęcie z dedykacją: „Na zawsze Twój najlepszy przyjaciel”. Przyjaźń ta przetrwała długo po wojnie.
Po wojnie Józef Adaszewski utrzymywał kontakt z McLatchiem. Wspomnienia córki sięgają momentu, gdy miała około 10 lat. Rodzina Adaszewskich otrzymała wówczas list od Szkota, który przesłał zdjęcie swojej rodziny oraz paczkę z pięknymi moherowymi sweterkami – niebieskim i malinowym – dla dziewczynek. W odpowiedzi Józef wysłał McLatchiemu zdjęcia swojej rodziny. Korespondencję tłumaczyła kuzynka Adaszewskich, która znała angielski i pracowała jako stewardesa.


Życie po wojnie


9 sierpnia 1947 roku Józef Adaszewski powrócił do Polski przez port w Gdańsku. Przed wojną był mężem i ojcem dwójki dzieci, ale dramat II wojny światowej zmienił jego życie na zawsze. Po powrocie dowiedział się, że jego żona i jeden z synów zginęli podczas niemieckiego nalotu na Opole Lubelskie. Mimo ogromnej osobistej tragedii Józef postanowił zacząć życie od nowa.
Wkrótce po powrocie ożenił się z Haliną Myczkowską, z którą miał trzy córki – Barbarę, Alicję i Grażynę. Decyzja o powrocie do Polski nie była łatwa. Wielu jego towarzyszy broni zdecydowało się zostać na Zachodzie, obawiając się represji w kraju rządzonym przez komunistów. Józef postanowił jednak wrócić, głównie z myślą o swoim synu Kazimierzu, którego prawie nie znał – chłopiec miał zaledwie dwa miesiące, gdy ojciec wyjechał na wojnę.
Po powrocie osiedlił się ponownie w Opolu Lubelskim, swoim rodzinnym mieście. Doświadczenie, które zdobył w czasie wojny jako kierowca znalazło zastosowanie w cywilu – najpierw pracował jako kierowca w Opolskim Pogotowiu Ratunkowym, a później zatrudnił się w Zakładach „Eda” w Poniatowej. Tam przez większość życia pełnił służbę w zakładowej straży pożarnej, pracując w systemie 24-godzinnych dyżurów z 48 godzinami wolnego. Dojeżdżał do pracy Opolską Kolejką Wąskotorową.
Józef Adaszewski był człowiekiem niezwykle zaradnym. Poza pracą zawodową prowadził w domu przy ulicy Rzemieślniczej 27 mały zakład szewski, w którym naprawiał buty dla lokalnych mieszkańców. Miał także pasję do szachów i z powodzeniem rywalizował z dyrektorem zakładów „Eda”.
Wieczory w rodzinie Adaszewskich często upływały na słuchaniu opowieści o wojnie. Wspomnienia Józefa były żywe i pełne szczegółów – o bitwie pod Monte Cassino, o trudach wojennej codzienności i o niezwykłych chwilach przyjaźni i odwagi. Latem opowieści przenosiły się na ławkę w ogrodzie pod bzami, gdzie jego historie tworzyły most między przeszłością a teraźniejszością.
Choć wojna pozostawiła głębokie blizny, Józef nadal zmagał się z niesprawiedliwością historii. Przez wiele lat nie mógł otwarcie mówić o swoim udziale w walkach pod Monte Cassino, a pieśń „Czerwone Maki na Monte Cassino” wywoływała u niego wzruszenie i przypominała o poległych towarzyszach.
W 1968 roku, za namową wychowawczyni córki, pani Sojowej, Józef po raz pierwszy opowiedział o swoich wojennych doświadczeniach przed szerszą publicznością. Spotkanie w szkolnej sali gimnastycznej było dla niego niezwykłym przeżyciem i symbolicznym krokiem w kierunku uznania losów żołnierzy Armii Andersa.
Za udział w wojnie Józef Adaszewski został odznaczony Gwiazdą Italii, Gwiazdą za Wojnę 1939–1945 oraz pamiątkowym Krzyżem Monte Cassino(numer krzyża 43 988). Początkowo te odznaczenia nie były uznawane przez system oznaczeń PRL. Dopiero ustawa z 16 października 1990 roku oficjalnie wprowadziła Krzyż Monte Cassino do polskiego systemu odznaczeń. Warto wspomnieć, że Józef początkowo nie został przyjęty do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBOWID). Dopiero 20 kwietnia 1983 roku, po wielu staraniach, jego członkostwo zostało zaakceptowane.
Józef Adaszewski do końca życia mieszkał w Opolu Lubelskim. Zmarł 6 września 1985 roku w wieku 77 lat. Spoczywa na cmentarzu w Opolu Lubelskim.



Autorzy: Bartosz Grzeszczuk i Tomasz Szewczak (Fundacja Design Thinking). Artykuł oparto na dokumentach oraz wspomnieniach rodziny Józefa Adaszewskiego, które zebrała i przedstawiła nam córka Alicja. Artykuł został uzupełniony szczegółami historycznymi.

Jeśli chcieliby Państwo podzielić się własną historią rodzinną związaną z Polskimi Siłami Zbrojnymi na Zachodzie, serdecznie zapraszamy do kontaktu. Prosimy pisać na adres e-mail: montecassino1979@outlook.com

Skip to content